Na Gwadelupę przylecieliśmy w komplecie (Darek, Asia, Robert, Marcin, Karola, Maciek, Iwonka, Dominik i ja- Maria), zachwyciliśmy się palmami, ogarnęliśmy co trzeba (odbieranie katamaranu to nie przelewki) i w drogę!
I to nie byle jaką, ponieważ z Guadelupy na Martynikę kawał wody do przebycia. Nam to jednak było nie straszne, „Załoga Dzielnych Mężczyzn” ze Skiperem (w tej roli oczywiście niezawodny Darek) na czele wyruszyła w świat! Stawka nie mała- musieliśmy odebrać butle do nurkowania. Żeglarska przygoda trwała dwa dni, łatwo nie było ale się udało!
Przyszedł czas na pierwsze nurkowanie na Karaibach!
Spokojnie poznawaliśmy się z wodami Martyniki, oglądaliśmy przepiękne rafy, faunę i florę podwodnego świata tego zakątka. Następne nurkowanie wokół wysepki zakończyło się ekstremalnym wyjściem ale jak zwykle daliśmy radę, prądy, wiatry i fale nam nie straszne! Kolejne doswiadczenia na koncie tych co dopiero poznawali świat nurków (czyli ja i Karola) a bardziej i dużo bardziej doświadczeni upewnili się, że rurki naprawdę się czasem przydają.
Kolejne dni beztrosko mijały. My- początkujące pilnie się uczyłyśmy przy wspomaganiu pomocy naukowych (czerwone wino) a pozostali.. pili czerwone wino.
Snorklowanie, przepyszne jedzenie (dzięki niezastąpionej Karoli, która jest najlepszym cookiem ever), słońce, woda… czego chcieć więcej?
Po wspaniałych nurkowaniach na Dominice (nurkowanie z prądem jest niesamowite!) i oświadczynach pod wodą (jeszcze bardziej niesamowite!) zjedliśmy najświeższą rybę jaką się da jeść. Mianowicie Dominik „upolował mamuta i przyniósł do jaskinii”- czyli złowił dwie rybki, którymi się najadła dziewięcio osobowa załoga. Dzień zakończyliśmy homarami w okolicznej knajpce a ja dostałam płetwą w tzw. cztery litery za zdany egzamin OWD.
Następnego dnia zaplanowaliśmy (no dobra- Karola jest mistrzem organizacji) trochę zwiedzania. Ochy i achy na widok wodospadów, roślinek i widoczków, szok urwanymi drogami (efekt powodzi), dyskusje z taksówkarzem na temat komunizmu, a to wszystko zakończone gorącymi źródłami…
Mogę powtórzyć: czego chcieć więcej..? No więc, ponieważ „Polak głodny Polak zły”, zjedliśmy w miejscowej budzie warzywne… „coś” z jeszcze lepszym sosem, którego recepturę Karola musiała siłą wyrywać od sprzedawcy.
Na koniec dnia ukontentowani wrażeniami położyli się odpocząć, a Ci niezmordowani przygodą odwiedzili miejscową knajpkę dla tubylców, gdzie biały człowiek był chyba atrakcją. Nie mniej jednak jedzenie pyszne a wrażenia niezastąpione.
Niektórzy twierdzą, że nie można mieć wszystkiego… my się z tym nie zgadzamy- ponieważ wracając na Gwadelupę widzieliśmy wieloryby! Wspaniałe, piękne, ogromne i wolne wieloryby!
Gwadelupa przywitała nas bezludną wysepką, która miała wszystko czego potrzebowaliśmy: lazurową wodę, rafy dla snorklujących, mnóstwo słońca (niestety nie wszyscy pamiętali o kremach, wiec po co niektórzy potem cierpieli), palmy, ryby, ognisko…
Dominika nie można było odciągnąć od wędki, więc nałapał nam rybek. Cóż mieliśmy robić? W odpowiednim miejscu na naszej bezludnej wysepce rozpaliliśmy ognisko (paliliście kiedyś kokosy?), piliśmy wodę kokosową i upiekliśmy (dzięki pomysłowi Maćka) swieżutkie rybki na kamieniu w ognisku. Wspaniały wieczór. Jeden z wielu zresztą, ponieważ czerwone wino i gwiazdy na siatce katamaranu to był ulubiony sposób spędzania wieczornych godzin części załogi.
Dni mijały i przyszedł czas na ostatnie nurkowania i jak sie okazało- najlepsze! Guadelupa a dokładniej Park Narodowy Jacques’a Cousteau okazały się warte swej opinii. Niesamowita widoczność, kolory, rafa, zwierzątka.. wszystko było wspaniałe!
Tam również odbyliśmy nurkowanie nocne (moje pierwsze), które niezawiodło w żadnym stopniu. Ciemność, zaspane rybki, pływający z nami żółwiki i gorące źródło pod wodą- niezastąpione wrażenia.
Jedynym minusem było to, że przewodnik chcąc pokazać nam „atrakcję”, czyli jak rozdymka się nadyma, męczył ją dłuższą chwilę, aż sie cała wydęła. Może i widok ciekawy ale fakt, że rybka się męczyła i do tego informacja, że te zwierzątka po 3 takich nadmuchaniach umierają, sprawiły mi ogromny smutek, że to widziałam.
Czas nieubłaganie dobiegał końca. Na szczęście na odchodne znaleźliśmy świetne miejsce dla naszego kitesurfera- Marcina. Śliczna plaża, świetny wiatr więc szaleństwa na desce nie było końca.
W końcu jednak powitaliśmy nasz port macierzysty i grzecznie zwróciliśmy katamaran w niemal nienaruszonym stanie (ster trochę sie popsuł, prawie zgubiliśmy ponton, pompę w łazience trzeba było wymienić ale generalnie wszystko działało, na prawdę!).
Część załogi ostatniego dnia poleciała na kolejną wycieczkę- podobno niesamowitą, ja natomiast z kilkoma osobami zostałam na łodzi odpoczywając przed podróżą do domu.